W dniu 15 czerwca 1934 roku zginął w Warszawie z ręki ukraińskiego nacjonalisty Bronisław Pieracki, wicepremier i minister spraw wewnętrznych. Po tym morderstwie władze państwowe błyskawicznie podjęły decyzję o utworzeniu specjalnego miejsca odosobnienia. Utworzono je w Berezie Kartuskiej. Marszałek Józef Piłsudski, wstrząśnięty zamordowaniem Pierackiego, chyba nie mniej niż zamachem na prezydenta Narutowicza, zgodził się na utworzenie obozu, ale tylko na rok. Jednak po jego śmierci nie chciano już o tym pamiętać. Obóz istniał do września 1939 roku.
Wojciech Lada, autor książki „Bereza” (wyd. Skarpa Warszawska), postanowił skupić się na losach ludzi, a najwięcej miejsca poświęcił przeżyciom osadzonych w Berezie. Pisze także o pilnujących ich strażnikach-policjantach.
Do Berezy trafiali ludzie bez śledztwa i wyroku sądowego, a więc ci, którym nie udowodniono żadnego przestępstwa. Nie było dowodów winy, ale i tak pozbawiano ich wolności. Następowało to na podstawie decyzji administracyjnej, początkowo na trzy miesiące, z możliwością przedłużenia pobytu w obozie o kolejne trzy miesiące. Były jednak przypadki, że osadzeni spędzali w Berezie więcej niż pół roku. Należy jednak dodać, że istniała kontrola sądowa decyzji administracyjnej i nie każdy, którego władze chciały osadzić w Berezie, trafiał do niej.
Pierwszymi osobami wysłanymi do obozu byli młodzi członkowie Obozu Narodowo-Radykalnego, a wśród nich przywódca tego ruchu – Bolesław Piasecki. To ich w pierwszym momencie posądzano – jak się okazało niesłusznie – o zabójstwo ministra Pierackiego. Ale, jak stwierdza autor, był to wygodny pretekst, by piłsudczycy pozbyli się „coraz brutalniejszych, intensywnie radykalizujących się bojówkarzy”. ONR, skrajne skrzydło obozu narodowego, był postrzegany jako niebezpieczny konkurent do władzy. W Berezie członkowie ONR byli traktowani dość łagodnie i wypuszczono ich przed upływem trzech miesięcy.
Przytaczane przez autora liczne relacje osadzonych w obozie – głównie komunistów – są dramatyczne i drastyczne. Strażnicy obozowi bili więźniów, nadzorowali wyczerpującą, ponad siły prace (m.in. ciągnięcie wozów napełnionych kamieniami lub walców drogowych). Jednak, jak stwierdza Wojciech Lada, lepiej było pracować ciężko niż nie pracować. Tym niepracującym organizowano bowiem wielogodzinne „ćwiczenia gimnastyczne” składające się z „żabek”, czołgania się, przysiadów czy podskoków na jednej nodze. Strażnicy, choć nie wszyscy, nie szczędzili osadzonym przekleństw, poniżali ich oraz deptali godność osobistą uwięzionych. Warunki higieniczne i sanitarne były złe, wyżywienie ledwo dostateczne, a osadzeni odczuwali głód.
Wywrotowcy w obozie
Wojciech Lada nie podaje statystyk dotyczących osadzonych w Berezie, a to jest akurat ważne. Największą grupę przetrzymywanych osób stanowili bowiem zdeklarowani wrogowie niepodległości Polski, komuniści, członkowie Komunistycznej Partii Polski, najczęściej sterowani z Moskwy, oraz ukraińscy nacjonaliści, którzy uznali terror za swoją broń i godzili w integralność terytorialną Rzeczypospolitej. Poza nimi do Berezy trafiali także podpalacze, sutenerzy i spekulanci.
Skoro takich ludzi wysyłano do obozu odosobnienia, świadczyło to, że służby specjalne i śledcze nie zdobyły dowodów, aby postawić ich przed sądem. Jednak władze państwowe uznawały – mając ku temu swoje racje – że lepiej ich nie pozostawiać na wolności. Autor cytuje premiera Felicjana Sławoja Składkowskiego, który stwierdzał, że „agenci sowieccy i komuniści polscy, działający przeciw bezpieczeństwu państwa, których trudno było »złapać na gorącym uczynku«, byli głównymi więźniami Berezy”.
Komuniści byli traktowani zdecydowanie najgorzej, nieco łagodniej postępowano z ukraińskimi nacjonalistami. „Bereza była jedną wielką mordownią” – wspomina cytowany przez autora komunista osadzony w obozie. W rzeczywistości, można było mówić o „morderczej”, czyli wycieńczającej pracy, ale w obozie, na kilka tysięcy osadzonych, zdarzyły się tylko dwa przypadki celowego doprowadzenia do śmierci. Ofiarą strażników padli dwaj komuniści. Jak podają historycy Polit i Śleszyński, w obozie zmarło z różnych przyczyn od kilkunastu do dwudziestu osób. Niektórzy umierali w szpitalu w Kowlu, dokąd zostali przewiezieni z obozu i także po wyjściu na wolność, ale w tych przypadkach trudno stwierdzić, czy przyczynił się do ich śmierci pobyt w obozie.
Jeśli zadaniem obozu w Berezie Kartuskiej była specyficzna „reedukacja” osadzonych, to cel ten osiągnięty został połowicznie. Byli tacy komuniści i ukraińscy nacjonaliści, którzy wstrząśnięci pobytem w obozie i doznanymi tam szykanami – a nie chcąc wracać do Berezy – rezygnowali z działalności politycznej. Byli jednak też i tacy, których pobyt w obozie nie złamał, lecz zahartował i nie zamierzali porzucić agenturalnej, wywrotowej czy terrorystycznej działalności przeciwko Polsce.
Zdemonizowany Kostek-Biernacki
Wiele miejsca poświęca autor sylwetce Wacława Kostka-Biernackiego, poczynając od czasów, gdy był bojowcem PPS, a później żołnierzem Legionów. Bezsprzecznie Kostek-Biernacki odpowiadał za brutalne traktowanie polityków opozycji osadzonych w twierdzy brzeskiej w 1930 roku. Jeśli chodzi o Berezę Kartuską, Wojciech Lada rysuje jednoznaczny obraz Kostka-Biernackiego, wówczas wojewody poleskiego. Miał być odpowiedzialny za zaostrzanie rygoru obozowego. Tak przynajmniej twierdzili komuniści. Autor pisze: „Nie bardzo wiadomo skąd wzięła się w Kostka-Biernackiego tak duża przedsiębiorczość w zakresie tortur”, kontynuując jego demoniczną legendę. Jednak historyk Piotr Cichoracki, autor biografii Wacława Kostka-Biernackiego, stwierdza, że nie ma żadnych dokumentów, które wykazywałyby, że powodował on zaostrzenie sposobu traktowania osadzonych. I dodaje, że to właśnie wojewoda poleski spowodował odwołanie Bolesława Greffnera, komendanta obozu, za tolerowanie łamania regulaminu. Interweniował też w sprawie poprawy bytu oskarżonych, doprowadził do zwiększenia racji żywnościowych dla ciężko pracujących i uznał opiekę medyczną w obozie za niedostateczną.
Losy strażników i „bereziaków”
Wojciech Lada pisze również o losach komendantów obozu i niektórych jego strażników po wrześniu 1939 roku. Opowiada także o ostatnich latach życia Wacława Kostka-Biernackim, które spędził on w komunistycznym więzieniu. Skazano go na karę śmierci, zamienioną na 10 lat więzienia. Zza krat wyszedł w 1955 roku, a dwa lata później umarł.
Autor nie wspomina natomiast o dalszych losach niektórych osadzonych w Berezie, a to jest istotne.
Wśród „bereziaków” znaleźli się ludzie, którzy pełnili po 1945 roku istotne funkcje w komunistycznej Polsce, odpowiadali za zniewolenie społeczeństwa i za stalinowski terror. Wśród nich byli Franciszek Jóźwiak, wiceminister bezpieczeństwa publicznego, komendant główny Milicji Obywatelskiej i w końcu członek Biura Politycznego w najgorszym okresie Polski Ludowej, za Bolesława Bieruta, oraz Władysław Spychaj, szef Wojewódzkich Urzędów Bezpieczeństwa. Wśród ukraińskich nacjonalistów, którzy mieli za sobą osadzenie w Berezie, trzeba wymienić Romana Szuchewycza, dowódcę banderowskiej UPA, odpowiedzialnej za masowe mordy Polaków w latach 1943-1944 na Wołyniu i dawnych województwach lwowskim, tarnopolskim i stanisławowskim, a także Iwana Kłymyszyna, dowódcę UPA-Południe, także splamionego krwią Polaków.
Obóz odosobnienia w Berezie Kartuskiej ma zasłużoną złą sławę. Podobnie jak osadzeni w nim ludzie pokroju komunistów Jóźwiaka oraz Spychaja i ukraińskich nacjonalistów Szuchewycza i Kłymyszyna.
Tomasz Stańczyk
Na zdjęciu: teren dawnego miejsca odosobnienia. Pomnik upamiętniający komunistów osadzonych w Berezie. Źródło: commons wikimedia/ Christian Ganzer