Wspomnienia Jędrzeja Moraczewskiego z lat 1900-1907, są barwnym obrazem nie tylko życia politycznego Galicji – gdzie mieszkał i pracował jako inżynier kolejnictwa – ale także obyczajów tamtego czasu.
W Polskiej Partii Socjalistycznej ścierały się wówczas nurty niepodległościowy i internacjonalistyczny. „Nie mogliśmy się w żaden sposób pogodzić się – stwierdzał Moraczewski – z faktem, że polski socjalista kapituluje z dążeń narodowych”. W 1905 roku „młodzi”, czyli internacjonaliści, opanowali kierownictwo PPS, mając większość na zjeździe partii, a jak zauważał Moraczewski, tę większość stanowili towarzysze pochodzenia żydowskiego. Poza kierownictwem PPS znaleźli się wówczas „starzy” – Józef Piłsudski, Walery Sławek i Feliks Perl. Autor stwierdza, że dzięki zręcznemu prowadzeniu obrad przez Hermana Diamanda, nie doszło do rozłamu podczas lwowskiego zjazdu PPS w 1906 roku, jednak nastąpił on rok później.
Browningi jak ziemniaki
Moraczewski pisze o przemycie broni z Galicji do Królestwa dla Organizacji Bojowej PPS i o denuncjacji na łamach endeckiego lwowskiego „Słowa Polskiego”, w wyniku której utraconych zostało 60 pistoletów Browning. Zagrożone zostały składy broni we Lwowie, jej część ukrył Moraczewski w swoim podlwowskim domu w Winnikach. „Całą noc trwało przychodzenie do naszego mieszkania nieznanych osób – wspominał – Obróciły kilkadziesiąt razy nim zniosły i zesypały pistolety na jedną kupę jak ziemniaki”. A było ich prawie 700! Te nocne odwiedziny u Moraczewskiego nie uszły uwadze policji, ale rewizja odbyła się tylko formalnie, gdyż jak oświadczył tajniak, jego szef wie o przeznaczeniu broni – przeciw Rosji, która nie jest przyjacielem Austrii.
Cegły, ciupagi i kastety na wiecach
Namiętności polityczne pomiędzy socjalistami i endekami w Galicji były tak silne, że dochodziło do bijatyk. Gdy w Samborze socjaliści zorganizowali wiec z powodu „krwawej niedzieli” w Petersburgu, młodzież endecka wpadła z kołkami wierzbowymi na salę. Socjaliści chwycili grabowe polana z sągu opałowego i rozpoczęła się regularna bitwa. Innym razem socjaliści zaatakowali wiec endecki w siedzibie „Sokoła” w Samborze, rzucając w zgromadzonych cegłami, swoją drogą zwiezionymi pod budowę pomnika Kościuszki. Przeciw sobie mieli straż endecką wyposażoną w ciupagi i kastety. Na Moraczewskiego zostało złożone doniesienie o spowodowanie bijatyki, ale jak sam wyznawał, przyjaciele jego szwagra zamietli sprawę pod dywan.
Autor opisuje napad na wiec endecki we Lwowie. Polowano na profesora Stanisława Zakrzewskiego. „Dopadł go pod ścianą tow. Zubacz. Ale krzesło w ręku Zubacza nie rozbiło głowy młodego historyka. Zamach ręki w sam czas chwycił silną grabą murarz Witkowski i krzycząc: »Ta joj! Ta to uczony człowiek! Szkoda jego głowy. Ta uczonego tak się biji!« i wyrżnął go dwa razy w twarz, ale ręką, ale ochronił go przed dalszymi ciosami, ale wyprowadził z sali.”
W miastach, w których było wielu robotników, socjaliści byli zwykle górą, lecz czasami przegrywali, szczególnie wtedy, gdy endecy zorganizowali swoją straż, złożoną ze studentów. Moraczewski ubolewał, że „miejsce walk na mózgi zajęły walki na pięści”.
Epidemią w reformę wyborczą
W tamtych latach trwała walka o reformę prawa wyborczego do parlamentu w Wiedniu, chodziło w o wprowadzenie zasady powszechnego głosowania, zamiast głosowania w kuriach. Wiece socjalistów były często zakazywane przez starostów. „Dowcipniejsi żonglowali epidemiami […]. Te epidemie – ironizował Moraczewski – były tak opanowane przez rząd, że na życzenie ustawały i znów wybuchały”. Ustawały, oczywiście, gdy miały odbyć się wiece przeciwników reformy prawa wyborczego. Mimo tych przeszkód zwyciężyli zwolennicy prawa do powszechnego głosowania, a jego wprowadzenie uznał Moraczewski za olbrzymi krok na drodze równouprawnienia mas ludowych.
Łapówka czy podrożenie sprawiedliwości?
Autor pisze nie tylko o administracji galicyjskiej, ale także o sądownictwie, m.in. o „jurajdesach”, czyli o zawodowych krzywoprzysięzcach przed sądami. Jurajdesi to „Bezrobotni Żydzi, stale przesiadujący koło sądu w kawiarni drohobyckiej, są do wynajęcia jako świadkowie. Przysięgają na co się trafi”. Znakomitym sędzią słynącym ze sprawiedliwych wyroków i znakomitych ich uzasadnień, był orzekający w Drohobyczu prezes sądu Adam Pilecki. Podejrzenia wywoływał jego hulaszczy tryb życia, ponad jego możliwości materialne. Zachodziło więc podejrzenie, że bierze łapówki w zamian za korzystny wyrok. Badanie akt spraw sądowych wykazało, że wyroki ferowane przez Pileckiego były obiektywne i nie do podważenia. Tajemnicą środowiska, jak się dowiedział Moraczewski od adwokata Juliusza Aleksandrowicza, było to, że sędzia brał tylko sprawy o bardzo duże kwoty, ale też jedynie wtedy, gdy obie strony sporu złożyły mu odpowiednio wysoki haracz. W przeciwnym razie oddawał sprawy najgłupszemu sędziemu, a to oznaczało przewlekanie się procesu i rozpatrywanie sprawy przez różne instancje, a więc kolejne koszty. Perspektywa taka nie uśmiechała się żadnej ze stron sporu sądowego. Sędzia Pilecki jak najbardziej bezstronnie i fachowo rozpatrywał sprawę, tak, że nie było powodów do apelacji. A stronie przegrywającej oddawał złożoną przez nią sumę. „Zastanawiałem się nieraz – mówił Aleksandrowicz – czy to w istocie swojej łapówka, czy tylko podrożenie sprawiedliwości”.
Siwucha lepsza niż alkohol
Jędrzej Moraczewski zabierał głos nie tylko na wiecach socjalistycznych, był także prelegentem Uniwersytetu Ludowego i w tym charakterze pewnego razu wygłosił na wsi prelekcję o szkodliwości alkoholu. Zauważył w jej trakcie olbrzymiego chłopa, który przejęty porywającą mową Moraczewskiego, wzruszył się aż do łez. A gdy prelekcja się skończyła, chłop wstał i oświadczył, że dobrze rozumie, iż alkohol niszczy zdrowie ludzi, jest przyczyną wielu zbrodni, więc po co pić tę truciznę. „Czy nie lepsza – przekonywał – nasza poczciwa siwucha, która pociesza, rozgrzewa, daje zapomnienie trosk, kłopotów. Na jej rzecz lepiej wyrzec się tego naprawdę diabelskiego trunku, tego alkoholu!”. Moraczewski osłupiał. A co więcej, stwierdził, że wprawdzie nie został przekonany przez chłopa do siwuchy, ale czystą wódką żytniówką przestał gardzić. I przestał też wygłaszać pogadanki antyalkoholowe…
Pracując w Samborze Moraczewski zetknął się w pierwszym roku XX wieku z piłką nożna. „Jakby dla zrównoważenia ciężkiej pracy biurowej, ogarnął nas istny szał »futbolowy«. Na wiosnę 1901 r. koledzy sprowadzili z Anglii opis i przepisy gry, wymiary boiska, piłkę, a od burmistrza dr. Steuermana wydostali na błonach teren pod boisko”. Warto przypomnieć, że kolebką polskiej piłki nożnej był Lwów, bowiem tam powstały (w latach 1903-1904) pierwsze kluby piłkarskie: Lechia, Czarni i Pogoń.
Inżynier idzie do parlamentu
Ignacy Daszyński namawiał Moraczewskiego do startu w wyborach do parlamentu w Wiedniu z okręgu obejmującego miasta Stryj i Kałusz, uważanego za polski, gdyż Ukraińców było w tych miastach nie więcej niż 25 procent. Moraczewski wahał się. Wprawdzie był bardzo aktywnym działaczem socjalistycznym, jednak, wyznawał: „Moją ambicję zaspokajała lepiej praca w kolejnictwie niż perspektywa pracy w parlamencie”. A poza tym jego dochody jako inżyniera były wyraźnie większe niż diety poselskie. Ostatecznie jednak uznał, że będąc posłem zrobi o wiele więcej dla równouprawnienia klasy pracującej, niż jako inżynier. W 1907 roku Moraczewski został wybrany do Rady Państwa i zasiadał w niej jedenaście lat, aż do upadku monarchii austro-węgierskiej.
Tomasz Stańczyk
Na zdjęciu: Jędrzej Moraczewski (przy aparacie geodezyjnym) w grupie kobiet i mężczyzn podczas budowy linii kolejowej Sambor-Sianki, 1905 r. Źródło: Biblioteka Narodowa.