W pierwszej połowie lat 20. ubiegłego wieku odbywały się w Warszawie seanse z medium Frankiem Kluskim. Był to pseudonim dziennikarza i literata Teofila Modrzejewskiego, którym posługiwał się, by – jak mówił – pozostawić rodzinie nazwisko niepowiązane z wywoływaniem duchów. Był osobą skromną, unikającą rozgłosu, nie czerpał z seansów, protokołowanych przez podpułkownika Norberta Okołowicza, żadnych korzyści materialnych. Obawiał się, że seanse, na których pojawiały się widma zmarłych, nie są do pogodzenia z religią katolicką.
Seanse z udziałem Franka Kluskiego nie były ośmieszane i traktowane jako szalbierstwo. Zresztą – w przeciwieństwie do wielu innych mediów – Franka Kluskiego nigdy nie przyłapano na oszustwie, a w seansach wzięły udział dziesiątki osób. Byli wśród nich politycy, wojskowi, dyplomaci, profesorowie wyższych uczelni, lekarze dziennikarze, pisarze, ludzie o głośnych nazwiskach. Jednym z uczestników seansów z Kluskim był Tadeusz Boy-Żeleński. Z pewnością nie należał do osób łatwowiernych, miał bowiem umysł sceptyczny. Żeleński, lekarz z wykształcenia, przyznawał, że nie jest w stanie racjonalnie wyjaśnić fenomenów, których był świadkiem podczas seansów.
Widmowy Topór-Kisielnicki
4 marca 1921 roku pojawiła się zjawa polskiego oficera, która spośród uczestników seansu, wyróżniła ppłk Bolesława Wieniawę-Długoszowskiego, przysuwając się blisko do niego. Wieniawa jednak nie rozpoznał w widmie żadnego znanego mu wojskowego.
24 maja 1923 roku zjawa oficera w mundurze legionowym i w maciejówce, chciała porozumieć się z uczestnikami seansu. Jedna z osób wymawiała litery alfabetu, a zjawa dawała znaki stukaniem, litera po literze. Zareagowała na literę K oraz I. Wtedy Okołowicz zapytał: „Może Kisielnicki-Topór?” (znał go za życia). I wtedy rozległo się trzykrotne stuknięcie w ścianę na znak potwierdzenia.
Porucznik Jerzy Topór-Kisielnicki poległ w słynnej szarży kawalerii legionowej pod Roktiną, 13 czerwca 1915 roku. Rozpoznał go w widmowym kształcie także inny towarzysz walki z Legionów, generał Mariusz Zaruski.
Zjawa Topór-Kisielnickiego ukazywała się jeszcze kilka razy. Obchodziła uczestników, witała się, przed generałem Zaruskim salutowała, a jego żonę pocałowała w rękę. Podczas seansu 10 grudnia 1924 roku jeden z uczestników rozpoznał w widmowej postaci kapitana Minkiewicza, który miał zginąć jako żołnierz polskiego oddziału na Murmaniu. 6 stycznia 1925 roku pojawiła się zjawa o szczupłej, młodej twarzy, na głowie miała oficerską czapkę Legionów, jednak podpułkownik Okołowicz nie rozpoznał w jej rysach żadnego znanego mu legionisty.
12 lutego 1925 roku pojawiła się zjawa oficera o obrzękłej twarzy i ziemistej cerze. Na jej mundurze były naszywki noszone przez żandarmerię Legionów. Okołowicz, służący w tej formacji, zapytał: „Stachu, to ty?”. A wówczas twarz zjawy „staje się pociąglejszą i jakby młodszą, występują małe, przystrzyżone wąsiki, co sprawiło, że zjawa ta stała się najzupełniej podobna do zmarłego majora K”. Na tamtym seansie Leonarda Wałukiewiczowa rozpoznała w innej zjawie oficera, swojego brata, poległego podczas wojny polsko-ukraińskiej.
Szok Wojciecha Stpiczyńskiego
Piłsudczyk Wojciech Stpiczyński, znany publicysta, starał się być sceptyczny wobec tego, co obserwował podczas seansów z Kluskim, nie krył jednak zdumienia. „Opancerzony niewiarą, pewny realizmu wrażeń wzrokowych – relacjonował – widzę przecież najdokładniej młodą, śmiejącą się twarz oficera-zjawy, pochyloną nad mym sąsiadem generałem [Zaruskim – t.s.] i słyszę potwierdzenie jej obecności przez uczestników seansu”. Prawdziwy szok Stpiczyński przeżył, gdy podczas seansu 6 czerwca 1923 roku przysunęła się do niego zjawa w polskim mundurze. Poznał w niej bowiem swojego brata, poległego podczas wojny z bolszewicką Rosją. Wzruszony, powiedział „A to ty…poznaję ciebie – tak…tak…”. Długo nie mógł się uspokoić.
Marszałek i zjawy
Marszałek Józef Piłsudski, zainteresowany zjawiskami metapsychicznymi, uczestniczył w jednym z seansów z Frankiem Kluskim, nie dostrzegł jednak żadnej zjawy znanej mu osoby. Twierdził natomiast, że ujrzał widmo swego adiutanta, Stanisława Wilhelma Radziwiłła. Opowiedział to zdarzenie Januszowi Radziwiłłowi, który w kwietniu 1920 roku przyjechał na front, by zidentyfikować zwłoki Stanisława Wilhelma, poległego pod Malinem. „Zrobiłem to – relacjonował książę Janusz – i potem zaczęła się dla mnie niezrozumiała rozmowa między Piłsudskim i mną”. W dniu boju, podczas którego Stanisław Wilhelm Radziwiłł został śmiertelne ranny, Marszałek pracował w swym wagonie i naraz ujrzał postać adiutanta. Usłyszał tylko słowa: „rozkaz spełniony”, po czym postać zniknęła. Nie był to jedyny kontakt Piłsudskiego z widmem. Nie mogąc przybyć na święto jednego z pułków, obiecał, że w dniu obchodów, gdy oficerowie będą w kasynie, o 22.00 wypije kieliszek wina na jego cześć. Zapomniał jednak o swoim przyrzeczeniu. I nagle w drzwiach jego sypialni w Belwederze pojawił się znany mu rotmistrz Z. „a właściwie jego zjawa”, z tego właśnie pułku, poległy w wojnie z bolszewicką Rosją i po chwili zniknął. Marszałek przypomniał sobie wówczas o złożonej przez siebie obietnicy i spełnił toast.
Aleksandra Piłsudska wspominała, że z Belwederem była związana legenda o pojawianiu się ducha wielkiego Księcia Konstantego, mieszkańca pałacu. „Sama żadnej zjawy nie widziałam – przyznawała – ale wielu znajomych twierdziło, że im się pokazały”. Zjawę miał widzieć między innymi adiutant Marszałka, w przeddzień rocznicy wybuchu powstania listopadowego. „Nawet mąż, najmniej przesądny z ludzi – pisała Piłsudska – przyznawał, że słyszał często kroki na korytarzu, pod drzwiami swego gabinetu, chociaż tam nikogo nie było. Kiedy sypiał w swoim gabinecie w Belwederze, palił przez całą noc światło, czego nigdy nie robił w Sulejówku”.
Tomasz Stańczyk
Na zdjęciu: Franek Kluski (w środku) podczas jednego z seansów. Źródło: N. Okołowicz, Wspomnienia z seansów z medium Frankiem Kluskim, Warszawa 1926.